Wiadomości

Mar 3, 2016
Małgorzata Kożuchowska: Więcej niż mogłam marzyć
Główne role, świetne kontrakty reklamowe, radość z upragnionego macierzyństwa. Wydaje się, że Małgorzata Kożuchowska ma już wszystko. A może jednak aktorka chce czegoś więcej?


Macierzyństwo ci służy. Wyglądasz świetnie.

Małgorzata Kożuchowska: - Dziękuję. Przyszłam prosto z planu, umalowana i uczesana. Na co dzień aż tak dobrze nie jest (śmiech), wszystko robię w biegu.

Tłumaczysz się?

- Nie tłumaczę się, jestem tylko szczera. Na moim fanpage’u ktoś ostatnio napisał: "Świetnie pani wygląda", a inny dodał: "Jak się nic nie robi, to się tak wygląda" (śmiech). W gruncie rzeczy rozumiem, że ktoś tak może myśleć. Bo co to za zawód - aktorka? Co ona właściwie robi? Przyjeżdża na plan, coś koło niej zrobią, ona coś powie. Pośmieje się, popłacze, powygląda. I jeszcze jej za to zapłacą.

Nigdzie nie jesteś anonimowa. Jak sobie z tym radzisz?

- Szczerze mówiąc, specjalnie tego nie odczuwam, może dlatego, że popularność nie pojawiła się nagle, to był proces, który trwał lata. W tej chwili jest to dla mnie coś naturalnego, coś, czego szczególnie nie analizuję. Takie jest moje życie. Mam świadomość siły, jaką daje popularność, i idącej za nią odpowiedzialności. Zresztą zdarza mi się zdecydowanie więcej dobrych sytuacji. Bardzo dużo pracuję i mało bywam, a jeśli już, to głównie z okazji promocji moich projektów - seriali, filmów, spektakli. Mieszkam poza Warszawą i jeśli mam wolny dzień, to siedzę z dzieckiem, mężem oraz psami i po prostu się tym cieszę.

Widziałam cię w Teatrze Telewizji w spektaklu "Ich czworo" w reżyserii Marcina Wrony. Zagrałaś brawurowo. Tak jakby puściły wszelkie hamulce, które kiedyś w jakimś sensie cię ograniczały. W postaci Żony naśladujesz styl bycia pewnej znanej piosenkarki...

- To był pomysł Marcina. Na początku wydał mi się dość ryzykowny. W trakcie pracy doszliśmy do wniosku, że to nie będzie klucz do tej roli, tylko pewien charakterystyczny rys, który od czasu do czasu się pojawi. Ograniczał nas też nieco archaiczny język Zapolskiej.

Kiedyś powiedziałaś mi, że jako aktorkę dopada cię poczucie znużenia, bo reżyserzy nie wysilają się, żeby zaproponować ci coś nowego, innego. Przyznałaś, że nawet spotkałaś się z Wojciechem Smarzowskim, bo podziwiasz jego filmy, ale usłyszałaś, że jesteś do nich za gładka...

- Życzyłabym sobie więcej takich propozycji jak ta w "Ich czworo". Ale grzechem byłoby narzekać. W ciągu ostatniego roku dużo się zmieniło. Propozycje, które dostaję, są coraz ciekawsze. Teraz pracuję nad postacią Moniki Boreckiej w "Drugiej szansie" i ona jest dla mnie ciekawym wyzwaniem. To rola, na której opiera się cały serial, więc to także spora odpowiedzialność. Ale ja to lubię. Bo lubię wyzwania. Nie muszę być blondynką, mogę być brzydka, stara, zła.

Niedawno zagrałaś w międzynarodowej produkcji "Music, War and Love". Tam nie jesteś ładna.

- Zostałam wybrana do tej roli ze względu na charakter, a nie warunki zewnętrzne. Typ urody okazał się rzeczą wtórną. Pomyślałam sobie wtedy, że u nas nadal rzadko myśli się w taki sposób o aktorze. Bo w Polsce wciąż najpierw musimy przebić się przez naszą fizyczność, w pewnym sensie pokonać sami siebie, czyli zdjąć kostium tzw. ogólnego odbioru społecznego.

Podobno tę rolę dostałaś z castingu?

- Tak.

Aktorka z twoją pozycją chodzi na castingi?

- Myślisz, że mam na to ochotę? Prawda jest taka, że nie znam ani jednego aktora i aktorki, którzy lubią castingi. Ale to nic nadzwyczajnego. Reżyser ma pełne prawo sprawdzić aktora i wybrać tego, który będzie najbliższy jego wizji lub czymś go zachwyci. Tak się robi wszędzie i nie jest to żadna ujma, agenci walczą o takie castingi. A ta produkcja to nie tylko przygoda, ale też rodzaj papierka lakmusowego, bo przecież ludzie, którzy przyjeżdżają tutaj robić film, nie wiedzą nic lub prawie nic o polskich aktorach. Nie znają nas, naszego dorobku. Dlatego oceniają obiektywnie - dla nich liczy się to, co aktor daje danej postaci, jaką wnosi energię, jaką ma aurę. Tu wszystko odbywało się po kolei: rozmowa, casting, zdjęcia próbne. Kiedy po miesiącu dowiedziałam się, że dostałam tę rolę, miałam poczucie zwycięstwa.

Że chcą właśnie ciebie?

- Tak. Oni mnie oceniali jako aktorkę, która przyszła na casting, a nie jako kogoś, kogo reżyser musi najpierw odrzeć z różnych warstw czy etykiet, mniej lub bardziej prawdziwych, które przyklejają ci przez te wszystkie lata funkcjonowania w biznesie.

Praca przy tym filmie czymś cię zaskoczyła?

- Miałam dziewięć dni zdjęciowych (choć moja postać była epizodyczna) i na ich podstawie mogę powiedzieć, że różnic wielkich nie ma, oprócz tego, że każda scena była filmowana z wielu ujęć. W Polsce nie ma na to czasu albo pieniędzy. Jedno zresztą wynika z drugiego. Rozmach realizacyjny robił wrażenie. Nieco zaskakująca była dla mnie dość duża swoboda panująca na planie. Któregoś dnia rozmawiałam ze szwenkierem (drugi operator, pracujący na planie pod kierunkiem reżysera i operatora - red.) i mówię mu: "Tutaj nie było ani jednej próby przeprowadzonej do końca, ciągle ktoś w trakcie coś zmienia", a on: "No właśnie, my jesteśmy tutaj najbardziej zestresowani, ale mimo to materiały są świetne". Jednak ten bałagan był tylko pozorny. Martha Coolidge, reżyserka, nad wszystkim panowała. Jestem bardzo ciekawa efektu naszej współpracy.

Myślisz, że jesteś inną aktorką po urodzeniu dziecka?

- Uważam, że tak. Mam dużo więcej luzu niż kiedyś.

To znaczy?

- Wydaje mi się, że przed urodzeniem Jasia byłam typem wzorowego ucznia, który zawsze musi jak najlepiej odrobić lekcje i dostać celujący. Myślę, że za bardzo się starałam (śmiech) i to mnie trochę spinało.

Jesteś perfekcjonistką?

- Jestem, ale bez przesady. Nie sądzę, że to jest jakaś moja szczególna cecha. Po urodzeniu dziecka siłą rzeczy zmieniają się priorytety, pojawia się spokój. Teraz mam takie poczucie, że to najważniejsze, co w życiu mogło mi się przydarzyć, to już się wydarzyło. Kiedyś cały czas wydawało mi się, że muszę coś udowadniać: że jestem dobra, odważna, że potrafię, jestem ryzykantką, że jak trzeba, to mogę się zmienić. Dziś wiem, że to wszystko mam w sobie i jeśli ktoś będzie chciał po to sięgnąć, to mu to dam, a jak nie - to trudno. Może się mniej przejmuję opiniami, ocenami, komentarzami. Sama dla siebie jestem barometrem. Oczywiście świetnie, jeśli reżyser powie, że poszło wspaniale, kiedy dostajesz brawa, ale to ja sama zawieszam sobie poprzeczki i wiem, czy coś zrobiłam dobrze i czy mogłam lepiej.

Gdy spotkałyśmy się ponad dwa lata temu, w grudniu 2013 roku, byłaś świeżo po premierze "Kotki na gorącym blaszanym dachu" w Teatrze Narodowym, która wzbudziła wiele kontrowersji. Wydawało się, że jako aktorka doszłaś do ściany. Padało pytanie: "Co dalej z Kożuchowską?". Potem była ciąża, pojawiło się dziecko.

- W tamtym momencie czułam, że musi się coś wydarzyć, bo w przeciwnym razie zacznę zjadać własny ogon. Potrzebowałam nowego otwarcia. I tak się stało, że moja prywatna sytuacja wpłynęła na zmianę mojej sytuacji zawodowej.

Wyglądałaś na bardzo zmęczoną.

- Byłam zmęczona, bo dużo pracowałam. Jestem do tego przyzwyczajona, tylko że razem z wysiłkiem powinno iść poczucie sensu i satysfakcji. Może tego mi brakowało? Z drugiej strony, muszę być sprawiedliwa, bo jednak "Rodzinka.pl" była dla mnie takim pozytywnym kopem!

Podczas tamtego spotkania powiedziałaś mi: "Muszę odpocząć, najbliższy rok będzie dla mnie, dla rodziny".

- Trzeba słuchać siebie. Wiedziałam, że muszę skupić się na sobie i swoim zdrowiu. Powalczyć o dziecko. Skończyłam 43 lata i to był naprawdę ostatni dzwon dzwonów. Miałam świadomość, że jeżeli teraz się tym nie zajmę, to kiedyś będę miała do siebie pretensje.

Trzeba przyznać, że w bardzo krótkim czasie udało ci się ten cel zrealizować.

- To było absolutnie niesamowite. I z medycznego punktu widzenia bardzo mało prawdopodobne. Po dwóch miesiącach leczenia byłam w ciąży. Później moja pani doktor powiedziała mi, że miałam na to może dwa procent szans.

In vitro wykluczyłaś?

- Tak.

I skorzystałaś z naprotechnologii (naturalnej metody leczenia bezpłodności). Wiele osób uważa, że nie jest to żadna metoda medyczna, tylko wiara w cud.

- Tak mówią ci, którzy nic o niej nie wiedzą. To nie są żadne zabobony czy kółko różańcowe, tylko medycyna w najczystszej postaci. Poznałam tę metodę od początku do końca, więc wiem, na czym polega. Dyskusje medyczne pozostawiam lekarzom, natomiast uważam, że podważanie naprotechnologii jako sposobu leczenia niepłodności jest, po pierwsze, nieprofesjonalne, po drugie, niesprawiedliwe, a po trzecie, odbiera szansę kobietom, które być może mogłyby zostać matkami, ale usłyszały, że to jest coś niepoważnego czy podejrzanego. Dlatego głośno o tym mówię. Wiem, że mój przykład dał nadzieję wielu parom w Instytucie Rodziny w Warszawie, do którego chodziłam - podobno nie ma tam wolnych terminów.

Pamiętasz moment, kiedy dowiedziałaś się, że jesteś w ciąży?

- Bardzo dobrze. Z jednej strony, wszystko we mnie skakało z radości, a z drugiej, sama siebie tonowałam: spokojnie, poczekaj, jeszcze nie wiadomo, jeszcze się tak nie ciesz.

Pracowałaś w tym czasie?

- Tak, grałam w "Kotce...".

Niczego nie dementowałaś, niczego nie potwierdzałaś. Ale i tak twoja ciąża szybko stała się wydarzeniem medialnym.

- Nie miałam złudzeń, że tak nie będzie. Prawda jest taka, że kiedy o czymś wiedzą więcej niż trzy osoby, to wiedzą już wszyscy. Musiałam o tym powiedzieć w Teatrze Narodowym, bo nie mogłam dłużej grać w "Kotce...", to było bardzo emocjonalne przedstawienie, fizycznie wyczerpujące, nie mogłam tak ryzykować. Poza tym zespół szykował się do tournée po Stanach, zdawałam sobie sprawę z tego, że powinni mieć czas, aby znaleźć za mnie zastępstwo.

A ty musiałaś się położyć.

- Na dwa miesiące. To też nie tak skandalicznie długo. Kiedy zdarzało mi się narzekać, że jestem już umęczona tym przymusowym odpoczynkiem i bezruchem, który mi najbardziej uwierał, Bartek przypominał mi: "Przecież marzyłaś o tym i mówiłaś, że nie masz czasu skorzystać z wiosny, z ogrodu, żeby poleżeć na kanapie i wypić sobie rano kawę, bo cały czas pędzisz". Teraz wydaje mi się, że ten czas bardzo szybko minął.

Bałaś się, że coś pójdzie nie tak?

- Wszystkie kobiety, które były w ciąży, słyszały od swoich lekarzy, że te pierwsze dwa, trzy miesiące to najtrudniejszy czas, że trzeba być ostrożnym, bo wszystko może się wydarzyć. Denerwowałam się. Byłam na samym początku ciąży, kiedy tabloidy i portale rozpisywały się o tym w najlepsze.

Powiedziałaś rodzicom?

- Chciałam do nich pojechać, przekazać tę wiadomość osobiście, żeby nie dowiedzieli się z gazety. Zadzwoniłam, odebrał tata, powiedziałam tylko: "Mam wiadomość", a on od razu wiedział: "Jesteś w ciąży". Nie wiem skąd, widocznie ma jakiś szósty zmysł. Już kilka razy tak mnie zaskoczył.

W ciąży nie pracowałaś?

- Wzięłam udział tylko w kilku dniach zdjęciowych w "Prawie Agaty", bo trzeba było dokończyć serial. W "Rodzince.pl" zrobiliśmy sezon przerwy. A później były długie wakacje...

Zdecydowałaś się na poród w państwowym szpitalu. Dlaczego nie wybrałaś prywatnej kliniki, tak jak to robi wiele twoich koleżanek aktorek?

- Byłam w świetnym Szpitalu im. Świętej Rodziny przy Madalińskiego w Warszawie, doskonale wyposażonym, odnowionym, niczego mi nie brakowało. Zaufałam lekarzom, którzy powiedzieli, że jeśli dzieje się coś nieprzewidywalnego, to i tak wiezie się dziecko ze szpitala prywatnego do państwowego, gdzie jest o wiele lepsze zaplecze, sprzęt. Ale nie dziwię się, że dziewczyny wybierają prywatne szpitale, bo jeśli chodzi o poczucie prywatności, to tam jest na pewno o to łatwiej.

Jednak żadna informacja o tobie nie przedostała się na zewnątrz.

- Bardzo się o to postarałam. I cieszę się, że mi się udało. Informacją, że Jaś jest na świecie, podzieliłam się, gdy byliśmy już w domu.

Wiedziałaś, że będzie miał na imię Jan?

- Tak, i kiedy wzięłam go na ręce, to się przekonałam, że to imię do niego pasuje.

W lutym Jaś będzie miał...

- ...rok i cztery miesiące.

Pierwsze słowo, które powiedział?

- "Mama", ale przyznaję, że chyba to na nim wymusiłam (śmiech).

Szybko wróciłaś do pracy.

- Po kilku miesiącach, tak jak większość pracujących kobiet. Przez trzy miesiące Jaś jeździł ze mną na plan "Rodzinki...". Miał tam swoje łóżeczko, miejsce do przewijania, kolorowe obrazki i przytulanki, wszystko, co potrzebne, by czuł się bezpiecznie jak w domu. Dzięki temu łatwiej mi było podjąć decyzję o szybkim powrocie do pracy. Dodatkowo wiedziałam, że mam zdjęcia tylko w hali i Jasiek nie musi ze mną podróżować w plener w niedużym kamperze. Na takie rozwiązanie pewnie bym się nie zdecydowała.

Teraz pracujesz od rana do wieczora, robisz dwa seriale równocześnie, a Jaś zmienia się z każdym dniem. Nie boisz się, że coś przeoczysz?

- Powiedziałabym, że pracuję zrywami, to są takie interwały: praca i odpoczynek. Poza tym staram się lawirować i jestem w tym naprawdę dobra (śmiech). Potrafię "wyrwać" czas wyłącznie dla dziecka. Kiedy patrzę na Jaśka, to nie mam poczucia, że czuje się zaniedbany czy opuszczony. Nie żegna mnie ze łzami w oczach i nie rzuca się na mnie, gdy wracam z pracy. Jest po prostu kochanym, szczęśliwym dzieckiem. Dość często zdarza się, że spędzamy czas tylko we trójkę - ja, Bartek i Jaś, albo razem wyjeżdżamy. Bardzo walczę o wolne dni, robię tylko to, co naprawdę muszę. To jest minimum z maksimum. Trudno mnie gdzieś wyciągnąć. Każdą swoją decyzję konsultuję z mężem, bo kiedy ja jestem bardziej zajęta, to więcej obowiązków spada na niego. Oboje uważamy, że dla dziecka ważne jest, żebyśmy emanowali spokojem, spełnieniem i szczęściem, a nie frustracją.

Wiesz już, jak chcesz Jasia wychować?

- Myślę, że w sposób naturalny przejmuje się schematy, które zna się z własnego dzieciństwa, szczególnie jeśli ma się przekonanie, że były dobre. Oczywiście czasy się zmieniają, ale jeśli chodzi o wychowanie człowieka, system wartości, to niewiele się różnią. W ciąży czytałam różne poradniki, niektóre mnie rozśmieszały, inne były czystą teorią, ale parę rzeczy mi się spodobało. Pamiętam taką fajną książkę "W Paryżu dzieci nie grymaszą" (Pameli Druckerman - red.), która pokazuje różnice w wychowaniu w Stanach i we Francji. Podoba mi się uczenie dziecka kindersztuby, wprowadzanie zasad i rytuałów, bo to jest z korzyścią i dla niego, i dla rodziców, którzy też potrzebują mieć chwilę dla siebie.

Jak sobie radzisz ze zmęczeniem fizycznym, niewyspaniem? Zostałaś mamą po czterdziestce.

- Na pewno jest to wyzwanie. Brakuje mi snu, takiego poczucia wyspania się do oporu. Nie byliśmy w kinie od ponad półtora roku, filmy oglądamy w komputerze i bywa, że jeden przez tydzień. Bardzo ograniczyliśmy życie towarzyskie. Czasami za tym tęsknię, ale nie mam poczucia, że coś tracę. To wszystko jeszcze kiedyś wróci.

Czy Bartek zaskoczył cię w roli taty?

- Szczerze mówiąc, tak. Jest świetny we wszystkim, co dotyczy Jasia. Od pierwszych dni robił wszystko: kąpał go, przewijał. Mam taką pewność, że nawet jeśli któregoś dnia nie zdążę na kąpanie, to on i tak doskonale sobie z tym poradzi.

Dziecko zmienia związek?

- Na pewno ogniskuje go - mniej jesteśmy skoncentrowani na sobie, a bardziej na nim. Niesamowite jest obserwowanie Jasia, jak się zmienia, jak ujawniają się jego cechy charakteru - co ma ze mnie, a co z Bartka. Dziecko bardzo nas zbliżyło.

Masz kochającego męża, wymarzonego syna, jesteś cenioną aktorką. Wszystko układa się tak, jak chcesz?

- Niepokoję się tym, co się dzieje na świecie. Poczucie zagrożenia dotknęło mnie niemal osobiście. Kiedy wracaliśmy z gór, mieliśmy zaplanowaną przesiadkę w Monachium, gdzie dzień wcześniej został ogłoszony najwyższy poziom alertu antyterrorystycznego. W Paryżu
byliśmy bardzo krótko przed zamachami - mieszka tam moja siostra ze swoją rodziną. Sklep, w którym doszło do strzelaniny, znajduje się bardzo blisko miejsca, w którym Majka ma mieszkanie. Trwająca wojna cywilizacyjna świata Zachodu i Wschodu jest przerażająca
o tyle, że nie ma w niej żadnych reguł. Taktyka tzw. samotnych wilków, konflikty asymetryczne, które przenoszą się na ulicę - to wszystko sprawia, że zapewnienie bezpieczeństwa sobie i najbliższym jest coraz trudniejsze. A jeśli jeszcze niemal każdego dnia słyszę o przekraczaniu kolejnych granic okrucieństwa, zabijaniu kobiet i dzieci, to myślę sobie, że świat, w którym mój Jaś kiedyś sam będzie miał rodzinę, zmierza w bardzo złym kierunku. I nie ukrywam: jestem pełna obaw. Nie podoba mi się też to, co dzieje się w Polsce. Mam naturę koncyliacyjną i uważam, że tak długo, jak się nie zakłamuje rzeczywistości, można żyć w porozumieniu. A niestety myślę, że dziś wszystko sprowadza się do zarządzania konfliktem, podgrzewania emocji, napuszczania jednych na drugich. To destrukcyjne i do niczego dobrego nie prowadzi.

Środowisko aktorskie jest podzielone?

- Jest. Myślę, że aktorzy, poza nielicznymi wyjątkami, są raczej słabymi politykami i wszystkie ich próby podpinania się pod różne frakcje są zawsze ryzykowne. Trzeba mieć swoje poglądy, potrafić ich bronić i wiedzieć, kim się jest, ale uważam też, że zawsze lepiej jest powiedzieć o jedno słowo za mało niż za dużo. Żyjemy w czasach nieprzerwanego strumienia informacji. To stwarza pole do przekłamań, manipulacji. Pociąg z napisem "Infotainment" (przekazanie informacji w sposób zabawny, lekki - red.) pędzi i przetwarza wiadomości tak szybko, że po drodze gubi istotne szczegóły. Ludziom wszystko zaczyna się mylić. Brakuje autorytetów, nie wiadomo, co jest czarne, a co białe.

Ty wiesz, co jest czarne, a co białe?

- Nie jestem alfą i omegą, ale sądzę, że nie jestem osobą łatwą do manipulacji. Może to jest kwestia wychowania, domu, z którego pochodzę, wrażliwego i wnikliwego.

Wiele osób z twojego środowiska szanuje cię za to, że chociaż sama masz konserwatywne poglądy, to nikomu nie narzucasz swojego światopoglądu.

- Nie uważam, że ocenianie innych jest stosowne. Czasem śmieję się z Tomkiem Karolakiem, z którym gramy w "Rodzince...", że powinniśmy we dwoje stworzyć manifestację "zgody i szacunku mimo różnic". Patrzę na ludzi, a nie na ich poglądy, i to też chciałabym przekazać swojemu dziecku. "Kochaj i rób, co chcesz" - to motto św. Augustyna już dawno mnie zachwyciło. Z drugiej strony, tolerancja też ma swoje granice, muszą być w niej rozsądek i wiedza.

Za dwa miesiące skończysz 45 lat. Kiedyś powiedziałaś: "Jestem na dachu, a Agata (Kulesza - red.) w megawindzie". Gdzie teraz jesteś?

- Ciągle na dachu (śmiech). Nie wiem, czy tam jest jeszcze jakaś winda. Śmieję się, bo zdaję sobie sprawę z tego, jak nieskromnie to brzmi. Moje poczucie humoru przestrzega mnie przed nazywaniem sytuacji, w której się znajduję. Po co właściwie mam to robić? Uważam, że dziecko, bycie mamą uplasowało mnie w trochę innej konstelacji i teraz mogę na nowo odkrywać kolejne piętra. Kto wie, może to nie na windę czekam, może przyleci jakiś helikopter?

Czterdziestka jest wiekiem granicznym dla aktorki?

- Już kilka lat temu ktoś mi powiedział, że mój czas się kończy (śmiech). Okazało się, że nie miał racji. Jako kobieta aktorka staram się być coraz mniej zależna od propozycji, jakie dostaję. Nie muszę być rozchwytywana do końca życia.

A "do końca życia muszę być aktorką"?

- Nie buduję poczucia swojego szczęścia czy wartości na tym, ile znaczę w zawodzie. Uważam, że to byłoby ryzykowne i zwyczajnie niemądre. Wiem, że nie będzie tak zawsze. W zasadzie co rok myślę: dobra, jeszcze to zagram, bo potem na pewno będzie przerwa. Później przychodzi coś nowego i mówię sobie: jeszcze to zrobię, bo to już właściwie jest prezent. Nie chcę, żeby moment, w którym przestanę grać, oznaczał dla mnie koniec wszystkiego. Liczba propozycji, z których nie skorzystałam, daje poczucie bezpieczeństwa, ale biorę też pod uwagę to, że wkrótce mogę przestać być atrakcyjna. Dziecko dało mi zaś takie poczucie, że jemu jestem i będę potrzebna tak czy siak. Na zawsze. I tego się trzymam.
Iza Komendołowicz


źródło: styl.pl