Wiadomości

Oct 12, 2014
Pacjentka o schizofrenii: publiczne przyznanie się do tej choroby to zła strategia
Niezrozumienie, wrogość i brak wiedzy na temat schizofrenii często powodują, że chorzy na tę chorobę są wykluczani z życia społecznego. Tymczasem, jak przekonują specjaliści, wielu z nich, m.in. dzięki dobremu leczeniu, może sobie świetnie radzić w życiu, nie musi też rezygnować z aspiracji zawodowych, czy założenia rodziny.

W tym roku Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zdecydowała, że Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego (10 października) obchodzony będzie pod hasłem "Życie ze schizofrenią".

"Schizofrenik może powiedzieć o sobie - królestwo moje nie jest z tego świata” - napisał wybitny polski psychiatra Antoni Kępiński. Choroba ta dotyka ludzi młodych. Jak tłumaczy prof. Bartosz Łoza, prezes elekt Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, statystycznie w chwili diagnozy pacjent ma 27 lat.

- Jest to choroba, w przypadku której współpraca z pacjentem jest najtrudniejsza: chory na schizofrenię nie wie, że choruje. Ma natomiast poczucie, że dzieje się coś złego - ludzie wokół są nieprzyjaźni, prześladują, próbują otruć, ale on nie jest chory. W efekcie spotykam ludzi "zdrowych", którzy wyświadczają mi grzeczność przebywając w klinice i rozmawiając ze mną - wyjaśnia prof. Łoza.

Dramat pierwszego razu
Ola od 10 lat choruje na schizofrenię. Jej przykład pokazuje, że mimo wszystko można rozwijać się i normalnie funkcjonować w społeczeństwie.

 



Nasza rozmówczyni ma 27 lat, jest studentką renomowanej uczelni, pochodzi z małej miejscowości na południowym wschodzie Polski. Pisze pracę licencjacką, od kilku lat jest w związku.

- Zachorowałam w wieku 17 lat. Niepokój rodziców wzbudziło moje zachowanie - byłam nadpobudliwa, miałam gonitwę myśli, nie mogłam się skupić, towarzyszył temu słowotok, nadmierna euforia. Rodzice nie wiedzieli jak mają zareagować - mówi nam Ola.

Nie zgadzała się na wizytę u psychiatry. Jednak rodzice nalegali, a w końcu nawet posłużyli się szantażem. - W domu nie działał internet. Obiecali, że jeśli zgodzę się na wizytę u psychiatry, znów będzie dostęp do sieci. Taką deklaracje musieli złożyć mi na piśmie… 

Jej stan można było wówczas nazwać brakiem kontaktu z rzeczywistością. - Uważałam, że jestem geniuszem. Rodzice sądzili, że to sprawa przejściowa - załamanie nerwowe, które będzie leczone w domu, lekami przepisanymi przez lekarza z przychodni. Byli przekonani, że po krótkim czasie wszystko wróci do normy.

-  Trafiłam do lekarza psychiatry w poradni. Wtedy zaczęły się moje traumatyczne przeżycia. Mimo, że nie byłam agresywna, siłą przetransportowano mnie do szpitala. Nie wiem dlaczego wtedy podjęto taką decyzję, nie sądzę, abym była wówczas niebezpieczna dla otoczenia, czy dla siebie. To wydarzenie wywołało niemałą sensację, a trzeba pamiętać, że mieszkam w niewielkiej miejscowości, gdzie nie sposób zachować anonimowość. Po dotarciu na oddział rzucili mnie na posadzkę i tak czekałam na przyjęcie. Potem byłam przywiązywana do łóżka, choć uważam, że nie było takiej potrzeby - wspomina.

Tak było w szpitalu
Na oddziale psychiatrycznym szpitala powiatowego, gdzie wówczas trafiła, nie czuła się najlepiej. - Myślę, że w takich miejscach najbardziej widać jak mocno niedofinansowana jest psychiatria. Na jednym oddziale leżeli i mężczyźni i kobiety, bezdomni alkoholicy, osoby z depresją i ze schizofrenią, młodzi, starzy - słowem wszyscy w jednym miejscu. W czasie tego epizodu choroby nie postawiono mi jeszcze jednoznacznej diagnozy.

Od czasu zachorowania trzy razy leżała w szpitalu - pierwszy raz w powiatowym, następnie w szpitalu specjalistycznym w mieście wojewódzkim.

- Dwa pobyty w szpitalu specjalistycznym wspominam inaczej - tam były lepsze warunki, dużo lepsza opieka, pacjenci niebezpieczni nie leżeli razem z tymi, którzy nie byli agresywni. Kobiety i mężczyźni byli oddzielnie. Jednak z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że szpital nie jest miejscem, które sprzyja zdrowieniu: kiedy przebywa się z osobami bardziej chorymi od siebie, człowiek automatycznie czuje się gorzej. 

Szczególnie przykre, jeśli chodzi o leczenie, jest dla niej zawsze oczekiwanie w na korytarzu przychodni w kolejce do lekarza psychiatry. - Pod gabinetem siedzą chorzy, niektórzy sprawiają wrażenie, jakby nie mieli kontaktu z rzeczywistością. To dla mnie zawsze bardzo przygnębiające. Wtedy czuję się wykluczona, jak ktoś niższej kategorii i - paradoksalnie - właśnie przed drzwiami gabinetu lekarskiego mam wielka ochotę uciec w swój nierzeczywisty świat.

Depresja - tak, schizofrenia - nie
Nie epizody choroby, czy pobyty w szpitalu są najgorsze dla osób chorych psychicznie, ale rodzaj wykluczenia społecznego.

- Nie można powiedzieć publicznie, że choruje się na schizofrenię. Przynajmniej ja nie mam w sobie tyle siły, żeby odpierać ataki, których celem byłabym po takim komunikacie. Mam to szczęście, że moja choroba nie jest mocno zaawansowana, mogę normalnie funkcjonować bez ciągłej opieki. Ale niektórzy takiego szczęścia nie mają.

Publiczne przyznanie się do choroby byłoby, zdaniem Oli, możliwe jedynie w sytuacji, gdyby miała silną pozycję. - Gdybym była kimś ważnym, otrzymałabym zapewne od ludzi wyrazy wsparcia i sympatii, a tak mogę się spodziewać jedynie pogardy. Przyznanie się do tej choroby nie jest dobrą strategią, mimo, że świadomość społeczeństwa w zakresie schizofrenii jest coraz większa.

źródło: rynekzdrowia.pl