Wiadomości

Jan 27, 2014
Ofiary pocztowej oszczędności
W sprawie doręczania przesyłek sądowych nie tylko zabrakło refleksji, czy niska cena zapewni odpowiednią jakość usług, ale także została naruszona powaga państwa – pisze publicysta „Rz".

Rzecz dotyczy nieco ponad 80 milionów złotych. O tyle mniej od Poczty Polskiej za swoje usługi zażyczyła sobie Polska Grupa Pocztowa w sprawie, która stała się bardzo głośna: doręczanie przesyłek sądowych. Przypomnę, że do usług PGP pojawiła się cała masa zarzutów: powiadomienia w jakiejś części nie docierają do zainteresowanych. Podobnie z tzw. zwrotkami, które nie trafiają do sądów. Są kłopoty z przesyłaniem akt. Doręczyciele PGP działają ponoć w sposób mało profesjonalny. I sprawa najsłynniejsza, czyli niekonwencjonalne miejsca odbioru przesyłek – na przykład sklepy, z zoologicznymi i monopolowymi włącznie.

Jestem przekonany, że o ile sytuacja błyskawicznie się nie poprawi, PGP straci ten kontrakt. Co oczywiście nie oznacza końca bałaganu, gdyż trzeba będzie rozliczyć dotychczasowe usługi, przeprowadzić kolejny przetarg i wdrożyć kolejny mechanizm dostarczania przesyłek z sądów. Z tym ostatnim będzie pewnie akurat najmniejszy problem, gdyż z dużą dozą pewności można twierdzić, że zwycięzcą okaże się poczta, do której można mieć całą masę zastrzeżeń, ale która akurat w tej dziedzinie funkcjonowała dobrze. Pewnie bylibyśmy też świadkami ciekawego sporu sądowego, gdyż PGP kontraktu łatwo nie odpuści, tak jak teraz nie odpuszcza go Poczta, próbując dochodzić swoich racji właśnie w sądzie.

Takie mamy prawo

Ten cały eksperyment na żywym organizmie jest przeprowadzony w ramach korzyści obliczonej, przypomnę, na 84 miliony złotych. Korzyści zresztą w jakiejś mierze problematycznej, gdyż jak zwykle w Polsce nie szacuje się kosztów alternatywnych. Jeżeli rzeczywiście jest tak, że brakuje sprawnej komunikacji z sądami i między sądami, koszty wymiaru sprawiedliwości po prostu rosną, choćby z powodu nieodbytych i przekładanych rozpraw. Ale całe zamieszanie, którego jesteśmy świadkami od początku roku, pokazuje słabość i absurdalny wymiar procesów przetargowo-reformatorsko-liberalizacyjnych w Polsce.

Otóż jest tak, że od czasów reform Leszka Balcerowicza w naszym kraju niespecjalnie udają się duże reformy i duże liberalizacje. Jeżeli mamy do czynienia z procesem rozłożonym na lata, a tak wygląda sprawa na przykład w przypadku rynku telekomunikacyjnego, prawdopodobieństwo sukcesu znacząco się zwiększa.

Oczywiście rynek usług pocztowych się zmienia, nie da się odmówić sporych sukcesów chociażby InPostowi, zresztą działającemu w konsorcjum z PGP w dziedzinie nieszczęsnych przesyłek sądowych. Ale powierzenie operatorowi prywatnemu kwestii tak wrażliwej jak komunikacja wymiaru sprawiedliwości należy zaliczyć do zmian natury zasadniczej.

Żeby było jasne, jestem za rynkami jak najbardziej otwartymi i konkurencyjnymi. Za jak najbardziej korzystną ceną usług także w sektorze publicznym. Ale dlaczego przy tak zasadniczej zmianie pokuszono się o jakiekolwiek testy dotyczące nowego systemu? Dlaczego nie wdrożono go na próbę na ograniczonym obszarze? By sprawdzić, czy działa, jak działa i co należy zmienić.

Odpowiedź jest prosta: bo takie mamy prawo. Przetarg miał dotyczyć całości usług, to tegoż dotyczył. W całym pocztowym zamieszaniu istotną rolę odegrało również to, co jest już właściwie przetargową plagą w naszym kraju: kryterium cenowe. Najgłośniejszym przykładem z tej dziedziny jest oczywiście budowa dróg i autostrad, która poprzez stosowanie kryterium najniższej ceny stała się raczej droższa niż tańsza. Tylko że urzędnicy z dyrekcji dróg stali przed dylematem: albo wybierają najtańszą ofertę, albo wędrują do kryminału.

Dopiero ostatnio, po gorzkich doświadczeniach z najtańszymi wykonawcami, i gdy można mieć jako taką pewność, że nikt się do nich za to nie przyczepi, zaczęli stosować prawną ekwilibrystykę, by wyeliminować oferty szokująco niskie.

Setki pytań

W sprawie pocztowej nie tylko zabrakło refleksji, czy niska cena zapewni odpowiednią jakość usług, ale także namysłu szerszego, co teraz komentatorzy określają jako naruszenie powagi państwa. Czy jest nią odbiór korespondencji sądowej w kiosku Ruchu, czy też transport tejże korespondencji w reklamówkach przez dosyć przypadkowe osoby zatrudnione ponoć przez PGP jako doręczyciele? Pewnie tak, instytucjom wymiaru sprawiedliwości nie nadaje to splendoru.

Ale ta kwestia nie może przesłaniać sprawy bardziej istotnej – czy tych 7 tysięcy punktów odbioru przesyłek, a taką sieć stworzyła PGP, jest realnie przystosowanych do odbioru korespondencji? Co z możliwością śledzenia przesyłek? Co z możliwością ich odnalezienia? Kto właściwie będzie winny, gdy nie dotrą do adresata?

Takich pytań są pewnie setki. I prowadzą do sprawy absolutnie kluczowej w pocztowo-doręczeniowym zamieszaniu. Przecież cały mechanizm komunikacji wymiaru sprawiedliwości nie ma służyć samemu wymiarowi sprawiedliwości, sądom i prokuraturom. Ma służyć ludziom, obywatelom.

Czy zatem system funkcjonujący od początku roku wprowadza odpowiednią jakość usług publicznych, jakie państwo ma absolutny obowiązek zapewnić swoim obywatelom? Pierwsze sygnały dosyć jednoznacznie mówią, że nie. I to nie sądy, nie prokuratury, nie poczta będą prawdziwymi ofiarami źle działającego systemu. One sobie poradzą.

Ofiarami będziemy my wszyscy, których państwo zlekceważyło w kolejnej dziedzinie. Tym razem za cenę, przypomnę jeszcze raz, 84 milionów złotych.